wtorek, 19 kwietnia 2011

Falafel, sok z granatów i inne frykasy

Podejrzewałam to już przed przyjazdem tu, ale teraz jestem w zasadzie pewna: jednym z powodów, dla których Pan Bóg mnie stworzył, jest ten, żebym mogła jeść falafele i pić sok wyciskany z granatów. A może kolejność była inna? Mając mnie w planach, Pan Bóg postanowił  sprawić mi frajdę i wymyślił falafele i granaty. A potem dorzucił jeszcze daktyle. 

Tak czy inaczej, mój pierwszy obiad w Jerozolimie, zaraz po przyjeździe, to był zestaw obowiązkowy: falafel i sok wyciskany z granatów. Tak czekałam, aż znów będę mogła raczyć nimi moje podniebienie!

Falafel to taki kotlecik z ciecierzycy, soczewicy albo bobu, z dodatkiem ziół i pietruszki, smażony w głębokim tłuszczu. Choć pochodzi z kuchni arabskiej, uważany jest za izraelską potrawę narodową. Sam wygląda tak:




Występuje w rożnych rozmiarach. Jeden z ulicznych sprzedawców żartując, tłumaczył mi, że duży to Mister Falafel, a mały to Mistress Falafela. 

Ale można go kupić także jako potrawę. Wtedy jest w picie, z surówką i sosem. 

Upatrzyłam sobie knajpkę w pobliżu mojego mieszkania, gdzie falafele są bardzo dobre. Zaznajomiłam się nawet z jej właścicielem, który ostatnio przygotował mi też smaczną shoarmę i dodał warzywa (kalafior, oliwki, marchewka...) w takiej dobrej (octowej?) zalewie.

Zajadam się falafelami!


Ale zdarza mi się też na obiad albo kolację jeść takie spore trójkąty z ciasta z ostro przyprawionym nadzieniem: mięsem i warzywami, szpinakiem (który w ogóle nie smakuje tak jak w Polsce, bo jest chyba zupełnie inaczej przyprawiony) czy serem i zatarem (tutejsza przyprawa), ewentualnie minipizze (np. z mięsem i jajkiem).

Sok z granatów - poza tym że jest pyszny (łączy słodycz z nutą goryczki) - wspaniale gasi pragnienie. Można go tu kupić nie tylko w knajpkach, ale także wprost z ulicy:



Popularne są też "fresh juices" (jak głoszą reklamy wypisane na kartonikach) z innych owoców, głównie z pomarańczy:





Zresztą, owoców jest tu całe mnóstwo. Najchętniej jem daktyle, banany (smakują trochę inaczej niż w Polsce) i takie małe pomarańczowe owoce z dużymi pestkami, których nazwy nie udało mi się ustalić, czy arcysłodkie pomarańcze w grubaśnej skórce. No i granaty. 

Z granatów mam też dżem, a ostatnio kupiłam nawet białą herbatę z granatem (bardzo dobrą!) i nektar z granatów. I jogurt z musem granatowym znalazłam, przynajmniej tak mi się wydawało po obrazku na kubeczku, choć w smaku więcej było czuć dodaną brzoskwinię.

Jem też sporo warzyw, które są tutaj tanie (choć Grażyna twierdzi, że liczą mi tak tanio, bo pewnie uznają mnie za swoją). Pomidory, ogórki, takie małe (chyba) kabaczki, papryka, oliwki... 



Za to w ogóle nie jem zwyczajnego chleba. Zresztą, nie jest on tu chyba zbyt popularny. Co mam w zamian? Przede wszystkim pitę i takie chlebki, które do złudzenia przypominają spód pizzy. Jedne i drugie mogą być jasne albo ciemne. Trafiają się też takie wielkie i cienkie naleśniki, które jednak smakują inaczej niż naleśniki. Poza tym czasem Grażyna przynosi taki grubszy placek z przyprawami, który jest - jak ona mawia o różnych potrawach - smakowity. 

Są także ciemne bułeczki z cynamonem (i kardamonem?) i bakaliami albo półsłodkie bułeczki czy minichałki z sezamem. Albo nam-nam (jak poinformował mnie sprzedawca), które wygląda trochę jak drożdżówkowa oponka:



jest z odrobiną nadzienia (chyba daktylowego) w rogach i wybornie smakuje podsmażone z oliwą z oliwek. 

A ostatnio zgłodniałam, kręcąc się po Jerozolimie i kupiłam ciepłego wielkiego rogala z czekoladą. Niebo z gębie! Był lepszy niż te, które można kupić w tej pachnącej cukierni w Warszawie na Chmielnej!


Smakują mi też tutejsze wypieki. Różne takie ciasteczka do kawy (bo tu czy w Polsce - popołudniowa kawka musi być), np. z orzeszkami i cynamonem albo arcysłodkie i ociekające syropem albo miodem małe ciasteczka arabskie (w tym oczywiście baklawa, której na tym zdjęciu nie ma):




Ale tych różnych słodyczy jest tu dużo więcej. Wszystkich na pewno nie uda mi się spróbować, za to może coś przywiozę do Polski:  






W ogóle nie używam tu masła. Zamiast niego służy mi miękkie awokado albo oliwa z oliwek. Albo humus (pasta z ciecerzycy, oliwy i przypraw, czasem z dodatkami). Ach, humus - pycha! Zresztą, humus to jedyne słowo, które umiem przeczytać po hebrajsku - dzięki lekcji udzielonej mi przez s. Miriam i ks. Zbyszka (zwanego Zibim, który w czasie przelotnych spotkań objaśnia mi różne rzeczy dotyczące Jerozolimy i który - jak się dowiedziałam - też bywa czytelnikiem tego bloga, więc go pozdrawiam!). 


Specjalnością w Izraelu są suszone owoce (arbuzy, kiwi, ananasy, daktyle, figi...). To figi:



Ale więcej takich specjałów jest na targowisku hebrajskim w nowej Jerozolimie, gdzie na razie byłam tylko na chwilę. Planuję jeszcze się tam wybrać. 

No i wreszcie są tu pachnące sklepy z przyprawami:




Na pewno przywiozę zatar:



Rozkoszuję się zatem tutejszą kuchnią. Ale czasem nachodzi mnie ochota na swojskie smaki:


tak, to coca-cola

te hebrajskie znaczki to może smak loda: waniliowy w czekoladzie z migdałami

A cokolwiek się tu kupuje, sprzedawca podaje to po prostu ręką... Bo gdzieżby się tam bawił w foliowe rękawiczki czy inne takie... 

Tylko żeby nie było: nie zajmuję się tutaj tylko jedzeniem! Zwłaszcza w Wielkim Tygodniu, kiedy może nawet mało stosownie tak o jedzeniu pisać... Ale skoro się już napisało...

1 komentarz:

  1. aż mi ślinka pociekła... a ja tu na samej kawie bez dodatków jadę, ech ;)

    OdpowiedzUsuń