poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Jerozolimo, oto jestem!

No to doleciałam (zaliczyłam dwa starty samolotu jednego dnia - co za frajda!). Podróż minęła nadspodziewanie dobrze. Na lotnisku w Warszawie popłynęła mi wprawdzie łezka, ale starałam się powstrzymywać. W końcu mój i tak skromny makijaż musiał wytrzymać wiele godzin. 

W Brukseli obyło się bez najmniejszych problemów. Otrzymawszy kartę pokładową na lot do Tel Awiwu już w Warszawie, wiedziałam, jakiej bramki mam szukać. Trafiłam bez trudu, bo choć trzeba było przebyć kawał drogi (to lotnisko jest chyba wielkie), całą trasę precyzyjnie oznaczono. Pan, który sprawdzał mój paszport, umiał trochę mówić po polsku: "dzień dobry", "dziękuję" i... "ładna kobietka" (tymi ostatnimi słowami mnie pożegnał).

Potem kilka godzin lotu, którego przebieg i różne dane techniczne mogłam śledzić na specjalnych ekranikach (dzięki temu wiem, że lecieliśmy prawie 12 km nad ziemią, a temperatura na zewnątrz wynosiła ok. -70 stopni Celsjusza), i zobaczyłam światła nocnego Izraela od strony morza. Urzeczona, przykleiłam się do szyby (zarówno z Warszawy do Brukseli, jak i z Brukseli do Tel Awiwu siedziałam przy oknie!) i wgapiałam się z szeroko otwartymi oczami, w których stawały łzy wzruszenia, i uśmiechem. Uśmiechałam się też, przemierzając lotnisko Ben Guriona z palmami za wielką szklaną ścianą, by odebrać bagaż, który wbrew moim obawom doleciał razem ze mną. 

Wreszcie podróż busikiem do Jerozolimy (poznałam w nim młodą Amerykankę studiującą w Niemczech, która przyjechała chyba do znajomych), aż przy Bramie Damasceńskiej wpadłam w witające mnie ramiona s. Miriam. 

Tego dnia poszłam spać ok. 3.00 nad ranem tutejszego czasu (w Polsce byłą 2.00), a wstałam ok. 7.00, by przywitać się z moją współlokatorką i współwolontariuszką - p. Grażyną (lat 74), która przygotowała dla nas śniadanie. 

Po śniadaniu zaczęłam oswajanie rzeczywistości. Najpierw wewnętrznej: rozpakowałam się. Potem - w towarzystwie Miriam - zewnętrznej: próbowałam ogarnąć topografię Jerozolimy (na razie z ograniczonym skutkiem). 

A wieczorem poszłyśmy razem na mszę. Była po hebrajsku...

No i tej nocy nareszcie się wyspałam.

Wiecie, po raz pierwszy w chwili, gdy uścisnęła mnie Miriam, a potem wieczorem poczułam, że stało się! Bo - teraz już mogę się przyznać - to, że się tu znajdę, wydawało mi się tak nieprawdopodobne, że cały czas spodziewałam się czegoś, co mi w tym przeszkodzi. Brałam pod uwagę katastrofę lotniczą, jakąś ważną rzecz, która zatrzyma mnie w Polsce, albo zwyczajne spóźnienie się na samolot z powodu korków czy zamknięcia ruchu. Nic takiego się nie wydarzyło. 

Ja naprawdę tu jestem!  

1 komentarz: